AgnieszkaZet AgnieszkaZet
376
BLOG

Utrwalanie

AgnieszkaZet AgnieszkaZet Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 12

 

-A chcecie jechać?

- Chcemy.

- Paszporty macie?

- Mamy!

- Bądźcie gotowi. Za kwadrans wyjeżdżamy.

 

Na granicy kolejka. Pani J. odpoczywa w cieniu budynku kantoru. Patrzymy razem na barszcz Sosnowskiego rosnący tuż za siatką, za którą nieśmiało jeszcze płynie Strwiąż. Pan A. opowiada nam, jak radzą sobie mieszkający przy granicy Ukraińcy. Po dwóch godzinach jesteśmy już poza UE. Od razu można to wyczuć – dziury w asfalcie nie pozwolą o tym zapomnieć. I sklepy. Kilkaset metrów od posterunków straży granicznej można kupić ponoć dobrą wódkę (nie lubię, nie pijam) w dobrej cenie, a oprócz tego gorczycę (tj. musztardę), świetne cukierki, krymskie wina i inne dobra. Są też  wody toaletowe, ubrania, buty światowych marek ... najprawdopodobniej jednak to podróbki.  Na razie robimy przegląd. Kupować będziemy, wracając.

- Kupmy dziadkowi papierosy i flaszeczkę – radzi pan A.

Kupujemy. Co prawda, nie wiemy, kim jest dziadek, ale co tam! Jedziemy, sprawnie omijając dziury w asfalcie. Drogi na szczęście są naprawdę szerokie!

Pierwszy przystanek. Chyrów. I miasto w mieście: koszary wojsk powietrzno – desantowych, ogromny ogrodzony obszar z wieloma budynkami, błyszczącymi kopułami cerkwi, która okazała się być kościołem. Pan strażnik pozwolił nam wejść na wyludniony dziś powojskowy teren. Minęliśmy po drodze okazały pomnik Chmielnickiego, by po chwili dotrzeć do pięknego kompleksu – dawnego kolegium jezuickiego. Nie miałam pojęcia, ile te mury mogłyby opowiedzieć!

Staliśmy, chłonąc historię. Była tu bez wątpienia. Rachitycna brzózka rosnaca na parapecie pierwszego piętra próbowała siegnąć przyszlości. Ale czas się zatrzyma i cisza pozwalała uchwycić głos dawnej Polski.

Spieszymy dalej. Ale jak nie zajrzeć do zrujnowanego monasteru św. Onufrego w Dobromilu? Pan A., zaprzyjaźniony z jedynym prócz ojca przełożonego mnichem, wspina mozolnie pod górę swój samochód. Słońce prześwietla mury. Błądzimy po opuszczonym gmachu, próbując podejrzeć Historię. Najpierw odbudowywany mozolnie kościół. Pusty. Nie liczę, ławek, szat, obrazów. Żadnej duszyczki. Gdzieś w rogu wiklinowy koszyczek na pieniądze, a przy nim drobne druki i pamiątkowe drewniane medale. Przeliczam w pamięci hrywny na złotówki. Banknoty wkładam pod monety,

Po chwili przychodzi ojciec Teodor. Mówi co nieco na temat historii tego miejsca. Pytam o postać widniejącą na pomniku. To św. Onufry.

Teraz klasztor. Tu zawalił się strop. Wyziera biały tynk osadzony na pozornie kruchym sitowiu. W niektórych pomieszczeniach dotyka desek podłogi. Tu i tam widzę piękne kafle pieców, gdzie indziej pozostał po nich tylko jaśniejszy ślad na ścianie. Wymagajace renowacji obrazy przedstawiajace Matkę Boską stoją zawstydzone, czekając na godne wyeksponowanie.  Dla otuchy postawiono przy nich sztuczne, a mimo to rachityczne kwiaty, Gdzieś w  rogu stoją rządkiem abażury dla niezkupionych jeszcze lamp. Zgrzytają przerdzewiałe metalowe stopnie krętych schodów. Ale widok z wieży klasztoru wynagradza trudy i obawy. Macham z okna pani J., która nie chciała wyjść z samochodu. Boi się zła, którego doświadczyła, chodząc po tych korytarzach. Korytarzach klasztoru, który w czasach ZSRR zamieniono w psychuszkę.

- Pani Agniesiu, ja nie mogę tam wejść, wciąż poraża mnie tkwiący w ścianach ludzki strach.

Teraz już zmierzamy do dziadka. Co prawda okazuje się rówieśnikiem pana A. (siedemdziesiątka na karku), lecz wydaje się być od niego starszy co najmniej o kilkanaście lat. Powód prosty (podany do ucha): wódka.

Dziadek jednak nie będzie bohaterem tej opowieści. Wolę uczynić nim Mikołaja i jego żonę. Trafiliśmy bowiem niespodziewanie na ich rocznicę ślubu. Zapraszają do stołu, na którym nie można znaleźć pustego miejsca. Przystawki, wino, wódka, rosół w kubkach, serdeczne uśmiechy i mieszana mowa. Rozmowy. Słuchanie. Ciche objaśnianie, kto jest kim. Wylewne pożegnanie. Rozmowy o codzienności. O miesięcznych zarobkach, które pozwalają na zakup 100 l paliwa.

- Was stać na więcej, prawda?

Prawda.

Przed domem płynie strumyk. Inny świat.

Żegnamy się – długo – i wracamy po zmierzchu. Na stacji benzynowej oszalałe ćmy bombardują nieliczne latarnie. My wjeżdżamy na specjalny schodek, by nachylony samochód mógł zmieścić w baku więcej paliwa. Jeszcze nie wiemy, że po kilkunastu minutach wrócimy tu po zostawiony na ladzie telefon komórkowy i przywita nas wołanie: wasz telefon tu został!

 Jeszcze zakupy. Jeszcze czekanie. Komary. Droga – wreszcie gładka, z migającymi na biało liniami – krótki postój tuż przed metą zarządzony przez straż graniczną.

Wygwieżdżone niebo. Takie samo dla wszystkich. To samo. Także nad biało-czerwonym i żółto - błękitnym słupkiem oddalonych od siebie o jakiś metr, a od miejsca naszego noclegu być może nawet o  cały kilometr.

 Już wiem, że mogę wracać, choć czeka mnie/nas jeszcze Połonina Caryńska, Dwernik Kamień, źródła Sanu, Sokoliki, festyn w Lutowiskach, widok piętra gór, szum traw, strzały – pograniczników czy myśliwych?, niespodziewane spotkania z ludźmi i zwierzętami, chłód bieszczadzkiego wieczoru, rozmowy przy ognisku, dyskusje o historii tego skrawka mej ojczyzny…

 

Wiem, czego brak w tej opowieści. Wiem, bo i mnie ten brak doskwiera.

Zamiast głupich tłumaczeń dam prostą radę: sprawdźcie, wyjeżdżając, czy w waszej lustrzance na pewno tkwi karta fotograficzna.

 

 

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości