Grzejąc się w promieniach październikowego słońca, zastanawiałam się, czy dam radę wjechać w połowie listopada następnego roku stromym wjazdem na parking. Listopad to bowiem mrozy i śniegi, łańcuchy i buksowanie w miejscu.
Dałam. Słońce tak mnie rozpieszczało, że pozwoliło podejrzeć i ścieżki Pani Łyżeczki na jednym z sąsiednich wzniesień. Zapach wilgotnej ziemi udawał zapowiedź wiosny, lecz dworek Paderewskiego odpoczywał po niepodległościowych koncertach, więc musiał nam wystarczyć spacer i przenikliwa cisza. Listopad. Droga zasłana bukowymi liśćmi.
Ważne są spotkania. Z dawno niewidzianymi ludźmi, z nowo poznanymi miejscami i z sobą. Słuchanie mądrzejszych od siebie w milczeniu, milczenie nad samym sobą. Odkrywanie wspólnoty doświadczeń. Zniecierpliwienie błahymi pogaduszkami, prośby o rady w sprawach, które potem stają się oczywiste.
Chodzę wydeptanymi ścieżkami - niektóre służą dojrzewaniu, inne zarastają kłótniami i krzykiem o najmojszych racjach. Część traktów porasta coraz wyższą trawą ciszy, tylko zaprzyjaźnionym oczom pozwalając dostrzec dawny ślad i pozwolić podążyć za sobą. Na chwilę.
Towarzyszę Zofii Wańkowiczowej w szukaniu ciała córki, choć przecież tylko czytam o tym mozolnym, beznadziejnym wydeptywaniu ścieżek w ukochanym , znanym od lat mieście.
Słucham słów córki p. Janusza Kochanowskiego: "Leciałam z myślą, że ojciec jest gdzieś w tym lesie, że gdzieś się błąka".
Wydaje mi się, że rozumiem. Wybierzmy przyszłość! I taką się wybiera...
Coraz cieplej myślę o ludziach zanurzonych w świecie idei, szukających prawdy w książkach czy na kolanach. Tkwiących w swoich ważnych światach i służących innym - z pokorą, cierpliwie, nad kołyską, łóżkiem, płytą kuchni. Bez pretensji, pokornie, cicho.
Oni są.